Aktualności
Serca zakute w kamieniu - św. Benedykt
To już czwarty raz – pomyślałem, przekraczając próg Panteonu Świętych i Błogosławionych, wzniesiony przy szczepanowskiej bazylice. Popatrzyłem na postacie świętych, z którymi rozmawiałem przy moich poprzednich wizytach w tym miejscu. Ciągle powraca do mnie myśl, że te kamienne posągi, obok których przechodzę, to coś znacznie więcej niż tylko zimny kamień. To osoby żyjące już na zawsze, gotowe świadczyć nam pomoc, gdy tylko będziemy chcieli wejść z nimi w relację. Snując powyższe rozważania, przeszedłem obok św. Andrzeja Świerada i zatrzymałem się przy następnej postaci, będącej jakby w jego cieniu. Podniosłem głowę i spojrzałem w zamyślone oblicze mężczyzny z bujną brodą i tonsurą w części odsłoniętą przez nieco przesunięty do tyłu kaptur długiej szaty. Całość wyglądu mojego dzisiejszego rozmówcy dopełniał sporych rozmiarów krzyż w lewej dłoni, przyciskany do piersi, i częściowo rozwinięty zwój papieru w prawej.
- Szczęść Boże – usłyszałem słowa wypowiedziane przez stojącego na postumencie człowieka.
Ta chwila, gdy posąg ożywa, gdy dostrzec można bijące w nim serce, zawsze wywierała na mnie mocne wrażenie. Pomyśleć, że każdy z nas może takie chwile przeżywać.
- Widziałem cię ostatnio – ciągnęła dalej postać stojąca przede mną – jak rozmawiałeś ze Świeradem. Bardzo się cieszę, że chciałeś go posłucha, bo to, jak już wiesz, mistrz pokuty i oddania się Bogu, jak skutecznie potrafił życiem i modlitwą pokazywać Boga… To nieprawdopodobne, ale faktem jest, że gdyby Świerad nie znalazł się na cokole w tym panteonie, i mnie nie byłoby w tym gronie.
Chyba wyglądałem na zaskoczonego, bo mężczyzna uśmiechnął się łagodnie, poprawił na swoim miejscu i zaczął opowiadać.
- Jestem Benedykt Stosław, pochodzę z zamożnej rodziny. Jednak życie Andrzeja Świerada, a raczej Bóg, o którym swoim życiem świadczył Andrzej, tak bardzo mnie pociągnęło, że postanowiłem zostawić życie w luksusie i pójść za Świeradem, by wśród codziennej pracy i wyrzeczeń mówić o Bogu innym i samemu do Niego się zbliżać. Razem wędrowaliśmy i razem wstąpiliśmy do klasztoru św. Hipolita. Byłem uczniem Andrzeja i jego przyjacielem. Towarzyszyłem mu w ostatnich chwilach spędzonych na tym padole łez. To dzięki mnie – nie chwaląc się – świat mógł się dowiedzieć o heroicznym życiu Andrzeja.
Po tych słowach Benedykt przymknął oczy, zamilkł i spoważniał, jakby przenosząc się myślami w tamte czasy.
- A później? – po chwili niemal szeptem postanowiłem przerwać milczenie. – Co było po śmierci twojego nauczyciela? Wróciłeś do rodzinnego domu?
Święty drgnął nagle, jakby wyrwany z głębokiej zadumy.
- Co? Co? Nie. Nie. – Benedykt szybko wracał myślami z odległości tysiąca lat. – Trzy lata. Tyle dała mi Miłość Boża pracować na chwałę Boga i ku pożytkowi człowieka. Mieszkałem w pustelni mojego mistrza i w niej napadli mnie zbóje, którzy zamarzyli sobie, że jestem w posiadaniu wielkiej ilości złota. Złota nie miałem, więc mi nie wzięli. Jedyne, co miałem, to życie i życie mi odebrali, a ciało wrzucili do rzeki. Szukano mojego ciała, ale bezskutecznie. Po roku od mojej śmierci miejscowi zauważyli, że od długiego czasu w jednym miejscu przesiaduje orzeł, jakby czegoś pilnował, czy na coś czekał. Dzięki łasce Bożej połączono tę obserwację z moją śmiercią i przeszukano dno rzeki w tamtym miejscu, odnajdując moje ciało w takim stanie, jakby przed chwilą dopiero spotkała mnie śmierć, bez żadnych śladów rozkładu.
- Co później stało się z twoim ciałem?
- Po uroczystym pogrzebie moje ciało i ciało mojego mistrza znowu się spotkały, tym razem w jednym grobie. No ale przecież dusze nasze już od dawna w promieniach obecności Boga cieszyły się swoim towarzystwem w niebie.
- Tak się zastanawiam… - szukałem właściwych słów. – Ty żyjesz i to się już nie zmieni. My jednak jesteśmy coraz bliżej kresu naszych dni. Czy jest coś, na co według ciebie powinniśmy szczególnie zwrócić uwagę?
Rozmówca zamyślił się na chwilę, poważnie na mnie spojrzał i zaczął mówić.
- Staracie się mieć dużo różnych rzeczy. To przecież samo w sobie nie jest złe. Pamiętajcie jednak, że zarówno ten, który nie ma nic, jak i ten, który ma wszystko, na drugi świat zabierze tyle samo. Zabierze nic. Jaki pojawił się na tym świecie, taki z niego odejdzie. Miłość Boga daje każdemu człowiekowi życie i tylko miłość każdy człowiek może ze sobą zabrać. Nic innego nie zabierzesz… - Spojrzał na mnie przenikliwie, powtarzając: – nic innego nie zabierzesz!
Tym razem to mnie zabrakło słów, bo niby każdy to wie, ale jednak jak często to sobie uświadamiamy? Jak często podejmujemy decyzje, myśląc w ten sposób?
Serdecznie podziękowałem za rozmowę i cenne wskazówki. Już miałem się odwracać, odchodząc, gdy Benedykt uśmiechnął się jeszcze raz i powiedział, jakby na odchodne:
- Bóg jest Miłością. Bądźcie jak On.
Piotr Sarlej
Foto 1: Figura św. Benedykta w Panteonie Świętych i Błogosławionych Diecezji Tarnowskiej w Szczepanowie.