Aktualności
Serca zakute w kamieniu - św. Stanisław Papczyński
Niedzielne późne popołudnie, bezchmurne niebo, na którym chylące się ku zachodowi słońce wydłuża cienie oświetlanych przedmiotów. Znowu wybrałem się do Panteonu Świętych i Błogosławionych przy szczepanowskiej bazylice. To już piąty raz, gdy inaczej odwiedzam to miejsce, gdy nie wpadam „jak po ogień”, nie podziwiam tylko kunsztu wykonania znajdujących się tam figur ale wchodzę w autentyczne relacje ze znajdującymi się w tamtym miejscu naszymi orędownikami. Oni, chociaż wydają się być zakuci w kamieniu pokazują swoje gorące serce pokonujące wszelkie bariery czasu, przestrzeni i rzeczywistości.
Moja droga od bramy jest coraz dłuższa i coraz więcej czasu zajmuje. Nie wypada bowiem przejść bez słowa obok wcześniej poznanych postaci. Z niekłamaną przyjemnością więc zatrzymuję się przy każdym, pozdrawiam i zamieniam kilka słów wspominając nasze spotkanie czy dzieląc się planami na przyszłość.
Św. Just, św. Kinga, św. Świerad, św. Benedykt to osoby, które już poznałem i którym inaczej teraz patrzę w oczy. Teraz dostrzegam, że ona cały czas mają oczy, którymi widzą dalej i lepiej niż ja swoimi. Z każdą chwilą zbliżałem się do nowej, nieznanej jeszcze postaci. Podszedłem. Łysiejący starszy pan w zakonnym habicie patrzył przed siebie jakby nieobecnymi oczyma. Zatrzymałem się i spojrzałem na napis widniejący u jego stóp "św. Stanisław Paczyński".
- Św. Stanisław... - powtórzyłem pół głosem czym wyrwałem z zadumy mężczyznę stojącego na postumencie. Popatrzył na mnie karcącym spojrzeniem.
- Długo kazałeś na siebie czekać - stwierdził.
- Przepraszam... - zacząłem się tłumaczyć, nie pozwolił mi jednak dokończyć mówiąc
- Nie przepraszaj, cała strata po twojej stronie. Dla nas tu w wieczności czas nie ma znaczenia ale ty, ale wy – poprawił się – będący jeszcze w drodze do domu Ojca macie mało czasu... Oj mało. To teraz możesz coś dla siebie zrobić, teraz jest okres zasługiwania. Później będzie tylko wieczna chwała, czasowe cierpienie bądź potępienie. Wybór należy do ciebie. Ale działania, które dadzą wyraz twojej decyzji musisz podjąć niezwłocznie, teraz.
Zmieszałem się na takie powitanie, co nie umknęło uwadze mojemu rozmówcy. Dlatego już łagodniejszym tonem kontynuował.
- Nic się nie martw – zupełnie się rozchmurzył – damy radę. Ale... Co cię do mnie sprowadza?
Zamilkł wpatrując się we mnie wyczekująco. Zrozumiałem, że teraz inicjatywa w rozmowie należy do mnie. Rzec by można, że piłka jest po mojej stronie. Trochę czułem się zdezorientowany, jeszcze przecież żadna z osób, z którymi tutaj rozmawiałem tak mnie nie przywitała. Starałem się uspokoić rozbiegane myśli i przerwać to niezręczne milczenie. Święty cały czas się we mnie wpatrywał czekając na mój ruch. Równocześnie coś w jego postawie zdawało się świadczyć, że wie co przeżywam, nie naciskał. Święci nigdy nie naciskają, nie narzucają się – pomyślałem. Nie czułem presji chociaż – jak sam powiedział –on miał przed sobą całą wieczność, gorzej ze mną... Popatrzyłem na niego jeszcze raz i widząc częściowo rozwinięty zwój z napisem "Norma Vitae", który trzymał w rękach pomyślałem że zacznę od tego tematu.
- Ojcze Stanisławie - zacząłem niepewnie - co to za zwój, który trzymasz w ręku?
- Oj tam – machnął ręką – to bardzo ważna pozycja ale twoja znajomość ze mną nie jest jeszcze na etapie, w którym powinieneś o nią pytać - stwierdził mrugając porozumiewawczo okiem. - Zacznijmy więc może jeszcze raz człowieku XXI wieku. Co cię do mnie sprowadza…?
Przerwał zawieszając głos, wyczekiwał.
- Św. Stanisławie - zacząłem niezwłocznie, by więcej nie wystawiać cierpliwości rozmówcy na próbę - skąd się tutaj wziąłeś?
- Hahaha - szczerze i serdecznie rozbawił się Święty - ależ wybrnąłeś. No ale padło pytanie, wypada odpowiedzieć. Najkrócej mówiąc z Podegrodzia – pięknej, położonej na lewym brzegu Dunajca wsi w Małopolsce - gdzie 18 maja 1631 roku zaświeciło dla mnie światło. Przeszedłem na świat w wielodzietnej rodzinie jako syn Tomasza i Zofii. Mój ojciec chociaż miał tylko elementarne wykształcenie to dzięki swojej wrodzonej inteligencji oprócz zawodu kowala sprawował funkcję sołtysa i zarządcy dóbr parafialnych. Tyle, że tamtego dnia przyszedł na świat Jan Papczyński. – Święty zrobił tajemniczą minę rozejrzał się jakby chciał sprawdzić czy nikt inny nie słyszy naszej rozmowy i jakby przekazując tajne informacje wyszeptał – Nim urodził się Stanisław minęło jeszcze kilkadziesiąt lat.
Oczy zrobiły mi się chyba jak małe talerzyki a z ust w pierwszej chwili wydusiłem tylko przeciągłe.
- Aaaaa…- po chwili dodałem jeszcze – jak to możliwe?
- Nic wielkiego – konspiracyjnym tonem kontynuował Stanisław – 2 lipca 1654 roku przemieniłem się w Stanisława.
- Jak Gustaw w Konrada na stronach Dziadów Adama Mickiewicza? – Pytałem z niedowierzaniem.
- No prawie – odpowiedział Jan, który stał się Stanisławem (w tamtej chwili chyba tego nie ogarniałem) – Tyle, że nie w więzieniu.
Moja mina, twarz, cala postać stały się jednym wielkim znakiem zapytania. Rozmówca z coraz większym trudem panował nad swoim wyrazem twarzy a z oczu wyzierały zawadiackie iskierki rozbawienia. W końcu na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Dobra, już nie wytrzymam – stwierdził z rozbawieniem – drugiego lipca wspomnianego roku zostałem przyjęty do nowicjatu w Zgromadzeniu pijarów, przywdziałem habit i przyjąłem imię Stanisław od Jezusa i Maryi.
- Ach… - westchnąłem przeciągle – to przecież oczywiste, jakże sam na to nie wpadłem…?
- Tak bywa. – odpowiedział Stanisław łagodnie się uśmiechając – nic się nie martw. Jesteś przecież tylko człowiekiem i pomyłki są wpisane w kondycję człowieka.
- No tak, wstąpiłeś do pijarów – kontynuowałem temat Stanisława Papczyńskiego zostawiając już za sobą tą niezręczną wpadkę – ale z tego co sobie przypominam nie odszedłeś z tego świata jako członek tego zgromadzenia. Co się stało?
Papczyński spoważniał, na jego twarzy pojawiły się groźne burzowe chmury a wzrok stał się zimny i surowy.
- Wybrałem drogę rad ewangelicznych pełen wzniosłych ideałów. Z resztą – co możesz o mnie też przeczytać w moich biografiach – od dziecka wykazywałem się pobożnością maryjną. Ja oczywiście w ten sposób na to nie patrzyłem. Od, zwyczajny sposób życia człowieka kochającego Mamę Jezusa jak swoją. Nawiasem mówiąc również tobie proponuje i serdecznie polecam jak najbliższą relację z Maryją. Ale kontynuując – wybacz mi tą małą dygresję – początkowo wszystko układało się tak jak tego oczekiwałem, gorliwość współbraci była dla mnie budującym świadectwem. Stopniowo jednak zacząłem zauważać – ciężkie, pełne zamętu czasy też z pewnością miały na to wpływ – osłabienie ich zapału i coraz częstsze odchodzenie od wspomnianej początkowej gorliwości. Starałem się więc wpływać na moich współbraci wzywając ich do opamiętania i powrotu do ewangelicznego zapału. Moje słowa kierowałem również do przełożonych bo przecież wiadomo, że z góry właśnie idzie przykład. Jak pewno się domyślasz, moja postawa nie przysparzała mi przyjaciół…
- Podziwiam – wpadłem mu w słowo – żeby zdecydować się na sprzeciw wobec przełożonych musiał Ojciec cechować się dużą odwagą, skąd ona się brała?
- Ja wiem czy byłem jakoś szczególnie odważny? – Stanisław zamyślił się chwilę. – Myślę, że naprawdę wielkiej odwagi, tyle że całkowicie pozbawionej zdrowego rozsądku jest pójście spać w stanie grzechu ciężkiego. Ja po prostu zachowałem się jak trzeba. Gdy jesteś przekonany o słuszności swoich decyzji, nie możesz zachować się inaczej. Tak to widzę. A przede wszystkim, jeśli sprawa dotyczy Boga i życia wiecznego to powtórzę słowa wypowiedziane wiele wieków później a powtarzane przez Polaków do dzisiaj, non possumus. W podręczniku duchowości dla ludu „Templum Dei Mysticum” w 1675 napisałem: „Niechaj zakonnik będzie jak świątynia Boga, czysta, święta, pełna światła i modlitwy, a nie jak dom kupiecki pełen hałasu i zamętu.” To było i jest dla mnie najbardziej oczywistą oczywistością.
- Poskutkowało? – zapytałem.
- A jak sądzisz? – Zakonnik odpowiedział pytaniem na pytanie. – Muszę przyznać, ten czas w moim doczesnym życiu obfitował w wiele dramatycznych wydarzeń. Nie czas jednak by o tym się rozwodzić. Między czasie poczułem wyraźnie, że Bóg wzywa mnie do powołania innego zgromadzenia. Poszedłem za tym natchnieniem i po wielu perypetiach w 1699 roku zyskałem aprobatę papieża dla Zgromadzenia poświęconego szerzeniu czci Niepokalanemu Poczęciu Matki Bożej. Nie było łatwo i mogłem odpuścić ale wierzyłem w siłę Opatrzności i opiekę Maryi, której przecież to zgromadzenie poświęciłem.
- Wiesz, człowieku XXI wieku to, co dzisiaj ode mnie usłyszałeś to mniej niż telegraficzny skrót. Ale bardzo się cieszę, że mogłem ci opowiedzieć o początkach Zgromadzenia Księży Marianów.
- Niesamowite – Stwierdziłem będąc pod wielkim wrażeniem opowieści – ale właśnie…. Jakie były początki, pierwsze działania nowego zgromadzenia?
- Początki… – mrugnął porozumiewawczo – początki były takie, że reguła, którą wprowadziłem była tak ostra, że współbracia nie mogli jej udźwignąć. Ostatecznie więc została tak zmodyfikowana, że zmieniając nieco materię zachowano w całości ducha, który mi przyświecał.
- A jakie były główne cele utworzonego przez Ojca Zgromadzenia?
- Początkowo Zgromadzenie było pustelnicze ale dość szybko przybrało charakter apostolski. Razem z współbraćmi otoczyliśmy opieką pozostający na pastwę losu ten prosty lud wyglądający często – jak mówi Pismo – niczym owce nie mające pasterza. A przecież Pasterza, trzeba było tylko ludzi, którzy im tego Pasterza zaniosą i przedstawią. A kto mógł to zrobić lepiej od księży głoszących kult Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej? Kobiety, która przecież tego właśnie Pasterza przyniosła całej ludzkości? O tym wszystkim traktuje właśnie ta księga, którą trzymam w ręku, a która tak cię na początku zainteresowała. Norma Vitae to z łaciny „Reguła życia” i zawiera zbiór zasad regulujących życie zakonne marianów.
W trakcie naszej rozmowy czas posuwał się błyskawicznie i z późnego popołudnia zrobił się już wczesny wieczór. Słońce zaszło i gdyby nie palące się lampy pewno już niewiele bym widział. Olśniło mnie nagle, że przecież w domu czekają na mnie jeszcze pilne zajęcia. Dlatego ociągając się, z niechęcią ale jednak musiałem wracać.
- Bardzo się cieszę Ojcze Stanisławie, że dane mi było z tobą dzisiaj spędzić ten czas, który bez wątpienia będzie bardzo owocny dla mojej formacji duchowej. Jednak obowiązki stanu już mnie wzywają. Czy jest coś co chciałbyś na koniec przekazać ludziom tego wieku?
Św. Stanisław uśmiechnął się i odpowiedział.
- Tak, obowiązki stanu są najważniejsze. A co chciałbym powiedzieć na koniec? Widzisz, obok formacji prostego ludu i głoszenia czci Niepokalanej, innym celem naszej działalności jest modlitwa za dusze w czyśćcu cierpiące. Przez życie napatrzyłem się wiele na umierających w czasie wojen czy epidemii i mam świadomość jak bardzo potrzebna jest nasza pamięć i modlitwa za dusze tych, którzy odeszli a jeszcze nie osiągnęli chwały Nieba. Dlatego pamiętajcie w swoich modlitwach o duszach zmarłych. Róbcie też wszystko by czyściec ominąć bo to miejsce, którego nikomu nie polecam.
- Dobrze, obiecuję pamiętać – odpowiedziałem kłaniając by odejść.
- Dusze czyśćcowe - Na odchodne Święty jeszcze dorzucił – są obok was i wyglądają waszej pomocy. Możesz mi też wierzyć, potrafią się odwdzięczyć.
Piotr Sarlej
W „Inspectio Cordis” (1677) podkreślał:
„Serce zakonnika winno być jak zwierciadło, w którym odbija się tylko obraz Chrystusa, bez zmazy światowych pragnień.”
Foto 1: Figura św. Stanisława Papczyńskiego w Panteonie Świętych i Błogosławionych Diecezji Tarnowskiej w Szczepanowie.